Popławska Halina - Talerz z Napoleonem(1), Książka

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HALINA POPŁAWSKA
TALERZ Z NAPOLEONEM
Część I
RÓŻA
Słodkiej Francji
Melę znaleziono na cmentarzu, na starym paryskim cmentarzu Pere-La-
chaise w pewien chłodny marcowy poranek. Właściwie można by ściśle
określić datę owego wydarzenia, stało się to bowiem czwartego marca ty-
siąc osiemset sześćdziesiątego siódmego roku. W sam dzień świętego Ka-
zimierza. Na imieniny Dziadusia. Były to już drugie imieniny, które
Dziaduś obchodził na cmentarzu.
Pierwszy zobaczył ją Antoś.
— Popatrz, co tam siedzi? — pociągnął siostrę za rękaw, wskazując
omszały kamień sąsiadujący z grobem Fryderyka Chopina.
Róża podniosła oczy znad marmurowej tablicy, gdzie wypisano imiona
tych wszystkich, którzy odchodzili po kolei, pozostawiając rodzeństwo na
prawdziwie sierocą dolę.
— Zobacz — nalegał. — Przecież tam ktoś jest, za tamtym
grobem. Widzisz?
Róża zebrała fałdy szerokiej spódnicy, wstała z klęczek i spojrzała we
wskazanym przez brata kierunku.
Rzeczywiście, ktoś krył się za wielkim grobowcem, tak starym, że
deszcz, śnieg i wiatry zdążyły zetrzeć z jego powierzchni wszelki ślad
wyżłobionych tam niegdyś znaków.
— Kto to może być? — chłopiec zniżył głos, przysuwając się bliżej sio-
stry.
— Zaraz zobaczymy.
Choć o tej porze cmentarz wydawał się opustoszały, świeciło słońce i nie
było żadnych powodów do obaw. Tym bardziej że to coś, kryjące się
wśród mogił, małe i niepozorne, nie mogło przecież być w żaden sposób
niebezpieczne.
Zza omszałego kamienia śledziło zbliżających się dwoje bar-
dzo niebieskich oczu, a do grobowej płyty tuliła się mała dziewczynka w
żałobnej czerni.
Róża wyciągnęła rękę gestem, jakim zazwyczaj przywołujemy bezdom-
nego psa, by, okazując jak najlepsze zamiary, pozyskać zaufanie płochli-
wego zwierzęcia.
Dziewczynka jeszcze bardziej skuliła się, zaciskając zsiniałe od chłodu
dłonie, a strach zdawał się przykuwać ją do kamiennej osłony, od której
jedynie siłą pozwoliłaby się chyba oderwać.
— Co tu robisz? — Różę dzielił od małej już tylko stary nagrobek. —
Chodź do mnie. Zmarzłaś.
Dziewczynka nie spuszczała przerażonych oczu z obcych, których inten-
cje — mimo przyjaznego gestu — wcale może nie były przyjacielskie.
— Nie bój się, chodź.
Głos Róży i jej uśmiech wzbudziłyby zaufanie nie tylko u bezdomnego
psa, na dziewczynce jednak nie robiły spodziewanego wrażenia. Mała co-
fała się za kamień, jak gdyby twardy głaz zdolny był udzielić jej obrony.
— Nie lękaj się — Róża była coraz bliżej. — Nie zrobię ci nic złe-
go.
— Może ona nie słyszy? — Antoś pamiętał kłopoty Dziadusia spowodo-
wane głuchotą.
Róża szybko okrążyła grobowiec i przykucnęła przy dziewczynce.
— Chodź do mnie — objęła cieniutkie ramiona. — Zmarzłaś i je-
steś głodna. Prawda?
Dziewczynka trzęsła się z zimna i pewnie ze strachu, ale nie uciekała.
Wpatrywała się uporczywie w te dwie nieznajome istoty, przenosząc
spojrzenie z Róży na chłopca i z powrotem.
— Dlaczego jesteś sama na cmentarzu? Gdzie mieszkasz? Gdzie twoi ro-
dzice?
Pytania te pozostały bez odpowiedzi. Dziewczynce drżały wargi, dygota-
ła cała drobna figurka, aż Róża, zdjęta litością, zsunęła z ramion ciepły
wełniany szal i otuliła małą.
— Co z nią zrobimy?
— Zabierzemy ze sobą. Przecież nie można zostawić jej na
cmentarzu. Widzisz, jak zziębła.
8
Dziewczynka nie stawiała oporu i dała się posłusznie prowadzić nowej
opiekunce.
Raz jeszcze przeszli obok grobu najbliższych, zatrzymując spojrzenie na
wyrytych na tablicy imionach. Dziaduś był ostatni.
„Kazimierz Ordęga
urodzony w Ojczyźnie 18 czerwca 1795 roku
zmarł w Paryżu 20 września roku 1865."
Żałobną tę kolejność zapoczątkowała jego żona, Józefa z Mirec-kich.
Umarła jeszcze przed urodzeniem Antosia. Róża ledwie ją pamięta.
Po niej syn, Stanisław, „zginął tragicznie 14 stycznia 1858 roku podczas
zamachu na Napoleona III". Tak tam wypisano. Cesarzowi nic się wów-
czas nie stało, ale ojciec Róży i Antosia osierocił rodzinę.
Żona jego, Marianna z Lutyńskich, tylko o pięć lat przeżyła męża. Dzieci
zostały więc z Dziadusiem, niestety nie na długo. Dziewiętnastoletnia
Róża i o osiem lat młodszy od niej Antoś już drugi rok kosztowali smaku
zupełnego sieroctwa.
Te smutne rozmyślania nie pasowały do radosnego ranka, do słońca, któ-
rego blask odmładzał najstarsze nawet groby, mimo że ich kamień dawno
już porósł mchem zapomnienia. I choć był to cmentarz, ziemia jednak —
jak wszędzie tak i tu — cieszyła się nadchodzącą wiosną.
Skręcili w główną aleję prowadzącą prosto do bramy. Róża tym razem
nie przystanęła przy płaczącej wierzbie, posadzonej nad mogiłą poety.
Antoś za to odczytał głośno nazwisko wyryte na pomniku: „Alfred de
Musset".
Strażnik przy bramie nabijał właśnie fajkę i nie bardzo zważał na wycho-
dzących. Dziewczynka, dotąd spokojna, nagle okazała przestrach i scho-
wała się za opiekunkę.
Bulwar Menilmontant, świeżo wytyczony na krańcach stolicy, przedłużał
cmentarną pustkę i sporo czasu minęło, nim natknęli się na wolnego fia-
kra.
Daleko stąd na ulicę Świętego Rocha, gdzie w wysokiej kamienicy na-
przeciw kościoła mieszkało rodzeństwo. Dziewczynka wciśnięta w głąb
dorożki przyglądała się mijanym domom, jak gdyby wypatrując znajo-
mych miejsc, a wyraz jej oczu upodabniał ją do zastraszonego zwierząt-
ka.
9
Dozorczyni powitała Różę przymilnym uśmiechem, ciekawa wszystkie-
go, co dotyczyło życia lokatorów. Mijając lożę, dziewczynka, jak gdyby
znowu świadoma niebezpieczeństwa, mocniej przytuliła się do opiekunki,
kryjąc twarz w jej fałdzistej spódnicy.
Schody, dość szerokie i czysto zamiecione, poprowadziły na górę. Mija-
jąc drzwi pierwszego piętra Róża odwróciła głowę. Zawsze tak robiła.
Trudno przecież patrzeć na wejście do mieszkania, które do śmierci ojca
było ich domem. Potem musieli przenieść się wyżej, na trzecie piętro,
gdzie czynsz był o wiele niższy, bo i mieszkanie odpowiednio skromniej-
sze.
Dziewczynka wpatrywała się w palce Róży szarpiące rączkę dzwonka.
Obejrzała już drzwi, przechylając głowę, może nasłuchiwała kroków w
oczekiwaniu na kogoś, kto za chwilę ukaże się w progu.
Otworzyła naturalnie Zelia, bo oprócz niej nikogo innego nie było w
domu.
— O, co to? — Stała w drzwiach, tarasując sobą wejście, zafascynowa-
na widokiem czarnej figurki.
— Nic, nic, Zelio, zaraz ci wytłumaczę. — Róża delikatnie od-
sunęła „więcej niż służącą" i wprowadziła małą do schludnego przedpo-
koju. — Zamknij drzwi, nie chcę, żeby kto widział.
— Więc co to za dziecko? — Zelia nie dała się zbyć byle czym.
— Znaleźliśmy na cmentarzu. Popatrz, jaka zziębnięta. I wystraszo-
na. Biedactwo. Trzeba jej dać coś gorącego.
— Obiad gotów. — Zelia zanim wyszła do kuchni, raz jeszcze zlustro-
wała niespodziewanego gościa.
— Jak ci na imię? — Róża przyklękła przy małej, rozpinając żałobny
paltocik. <
Milczenie.
— Ja jestem Róża, a ty?
Dziewczynka choć dalej milczała, nie przestawała wodzić wzrokiem po
ścianach ciasnego pomieszczenia.
— Daj, rozwiążę ci wstążki kapturka. Masz tak zgrabiałe paluszki...
Zarówno paltocik jak i kapturek uszyto z sukna najlepszego gatunku, a
czarna sukienka, ciasno opinająca cieniutką talię, roz-
10
kładała się szeroko w modną krynolinę. Ten smutny strój ożywiała pod
szyją wąska biała wypustka.
Dopiero w pokoju służącym za jadalnię Róża dokładnie obejrzała małą.
Dziewczynka wyglądała na jakieś siedem lat. Ciemne włosy, rozdzielone
pośrodku głowy, zapleciono w grube warkoczyki. Buzia teraz blada i mi-
zerna, przedtem musiała być krągła i rumiana. Co jednak spowodowało
ucieczkę na cmentarz? Bo to była chyba ucieczka. Świadczył o tym prze-
strach i ukrywanie się wśród grobów. Ale dlaczego?
Do dziewczynki Róża zwracała się po francusku, tak zresztą rozmawiała
z Zelią, choć służąca, od dziesięciu lat przebywająca w polskim domu,
nachwytała wiele słów, a nawet zapamiętała całe zwroty.
— Ma doskonałą pamięć i jest zdumiewająco inteligentna — mawiał
Dziaduś.
Rzeczywiście. Nauczono ją jedynie czytać i pisać, lecz bystrością umysłu
i słusznością sądu Zelia prześcigała niejedną osobę, która otrzymała tak
zwane wykształcenie. I pomimo że w domu Ordęgów spełniała funkcje
służącej, po śmierci Dziadusia została główną doradczynią i opiekunką
sierot.
Stała teraz nad milczącą dziewczynką, przyglądając się, jak zanurza w ta-
lerzu srebrną łyżkę i ze znawstwem smakuje jarzynową zupę, jedno z ar-
cydzieł Zelii.
Antoś wyjątkowo był w domu. Ale dzień świętego Kazimierza, patrona
młodzieży, uroczyście obchodzono w Szkole Narodowej Polskiej na Bati-
gnolles i uczniowie wolni byli od lekcji. Zresztą jeszcze inna okazja po-
zwoliła chłopcu spędzić ten ranek w towarzystwie siostry: imieniny Dzia-
dusia i wizyta na cmentarzu. Po południu Zelia miała odprowadzić go do
szkoły, bo nazajutrz zaczynał się zwykły dzień pracy.
Gdy Zelia poszła włożyć odświętną suknię, Antoś z żalem żegnał się z
siostrą. Nie lubił — na jakże długi tydzień — rozstawać się z domem,
tym bardziej teraz, gdy obecność tajemniczej dziewczynki zapowiadała
nadzwyczajne może wydarzenia.
— Wiesz co? — starannie obciągał kurteczkę mundurka, bo pan
wychowawca wymagał od uczniów nienagannej prezencji. —
12
Ona pewnie nie rozumie po francusku. Może to Angielka? Albo Hiszpan-
ka? Jak cesarzowa Eugenia.
— Jest bardzo zalękniona. Musiało ją spotkać coś strasznego. Czekajmy,
aż się oswoi. Teraz potrzebuje tylko snu. Zaraz ją położę.
Wkrótce zapanowała zupełna cisza. Zelia z Antosiem wyszli, a dziew-
czynka spała. Róża lubiła takie chwile samotności, w domu — podobnie
jak brat — nie spędzała zbyt wiele czasu. Należało przecież coś robić,
pracować na chleb, bo pensja, jaką po zamachu na cesarza przyznał wdo-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tlumiki.pev.pl