Pożegnalne spojrzenie - Ross MacDonald, ksiegi wyzwolone

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Ross MacDonaldPożegnalne spojrzenieZ angielskiego przełożył Robert GinalskiTytuł oryginału: The Goodbye LookDla Henriego Coulette2ROZDZIAŁ 1Niejaki John Truttwell, prawnik, kazał na siebie czekać. W tym czasie obejrzałem sobiepoczekalnię jego kancelarii. Fotel, w którym siedziałem, obity był miękką zieloną skórą. Nawszystkichścianach,niczym subtelne reklamy regionu, wisiały płótna olejne przedstawiającemiejscowe pejzaże, zarówno lądowe, jak morskie.Młoda recepcjonistka o różowych włosach odwróciła się do mnie od centralki telefonicznej.Grube czarne kreski wokół jej oczu powodowały,żewyglądała jak więzień patrzący zza krat.— Bardzo mi przykro,żepan Truttwell tak się spóźnia. To przez tę jego córeczkę —powiedziała. Zabrzmiało to cokolwiek niejasno. — Powinien przestać się wtrącać w jejsprawy, niech się dziewczyna uczy na własnych błędach. Tak jak ja.— O...?— Właściwie to jestem modelką. Tu załapałam się w zastępstwie, tylko dlatego,żedrugi mążpuścił mnie kantem. Czy pan naprawdę jest detektywem?Przyznałem,żei owszem.— Mąż jest fotografem. Dużo bym dała,żebysię dowiedzieć, z kim... gdzie teraz mieszka.— Niech pani da sobie z nim spokój. Nie warto.— Może i ma pan rację. Jako fotograf jest do bani. Najlepsi jurorzy mówili mi,żena jegozdjęciach wyglądam dużo gorzej niż w rzeczywistości.Ta dziewczyna potrzebuje zmiłowania, pomyślałem.W otwartych drzwiach stanął wysoki mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Barczysty, eleganckoubrany, był przystojny i niewątpliwieświetniezdawał sobie z tego sprawę. Miał staranniezaczesane gęste siwe włosy; z równą starannością przybrał stosowną minę.— Pan Archer? Jestem John Truttwell. — Bez szczególnego entuzjazmu uścisnął mi dłoń ipoprowadził korytarzem do swojego gabinetu. — Należą się panu podziękowania za to,żetakszybko zechciał się pan pofatygować z Los Angeles, no i przepraszam,żekazałem na siebieczekać. Niby jestem już prawie na emeryturze, a tymczasem nigdy nie miałem takiegourwania głowy jak teraz.Truttwell nie był tak niepozbierany, jak można by sądzić po stylu jego wypowiedzi. Potoksłów nie przeszkadzał mu zlustrować mnie bacznie smutnymi zimnymi oczami. Przepuściłmnie przodem do gabinetu i wskazał fotel z brązowej skóry po drugiej stronie biurka.Przez zaciągnięte ciężkimi zasłonami okna wpadało nieco słońca, ale oświetlenie pokoju byłosztuczne. W tej rozproszonej bieli Truttwell także wyglądał sztucznie, niczym precyzyjniewyrzeźbiona figura woskowa, do której podłączono dźwięk. Na półce ponad jego prawymramieniem stała oprawiona w ramkę fotografia młodej jasnookiej blondynki, zapewne jegocórki.— Przez telefon wspominał pan,żechodzi o pana Law-rence'a Chalmersa i jegożonę.— Istotnie.— Na czym polega ich kłopot?Przejdę do tego za chwilę — rzekł Truttwell. — Na wstępie jednak chciałbym jasno postawićjedną rzecz: Larry i Irene Chalmersowie są moimi przyjaciółmi. Mieszkamy naprzeciwkosiebie przy Pacific Street. Znam Larry'ego od zawsze, tak samo jak znali się nasi rodzice. Jakoprawnik wyniosłem wiele korzyści z nauk jego ojca, sędziego. A mojaświętejpamięciżonabyła serdeczną przyjaciółką matki Larry'ego.Truttwell był wyraźnie dumny z tych koneksji, na swój nieco nierzeczywisty sposób. Jegolewa ręka powędrowała do skroni; przeciągnął nią po włosach delikatnie, jak gdyby muskałpalcami spadek. Pod wpływem wspomnień z przeszłości jego oczy i głos nabrały sennegowyrazu.3— Zmierzam do tego,żeChalmersowie to niezwykle wartościowi ludzie — podjął. —Bardzo mi drodzy. Dlatego chciałbym,żebyobchodził się pan z nimi niezwykle delikatnie.Atmosfera gabinetu przesycona była presją towarzyskich zależności. Spróbowałem jąrozładować.— Jak z antykami? — rzuciłem.— Z grubsza tak, chociaż oni wcale nie są starzy. Ja każde z nich traktuję jak dzieło sztuki,tym samym nie muszą być użyteczni. — Prawnik zamilkł, a po chwili odezwał się znowu,jakby nagle coś przyszło mu do głowy: — Nie da się ukryć,żeod końca wojny Larry niczegospecjalnego nie dokonał. Ma się rozumieć, zbił majątek, ale nawet to dostał na srebrnej tacy.Matka zostawiła mu w spadku ładną sumkę, a hossa na giełdzie pomnożyła ją w grubemiliony.Z głosu Truttwella przebijała nutka zazdrości,świadczącao tym,żejego uczucia domałżeństwa Chalmersów są niejednoznaczne i nie do końca podszyte nabożną czcią.Pozwoliłem sobie zareagować na ten dokuczliwy podtekst.— Domyślam się,żepowinienem być pod wrażeniem? Truttwell spojrzał na mniewstrząśnięty, jak gdybym wydałjakiś nieprzyzwoity dźwięk albo zdradził się z tym,żetakowy usłyszałem.— Widzę,żenie wyraziłem się dostatecznie jasno. Dziadek Larry'ego Chalmersa walczył wwojnie secesyjnej, a następnie osiedlił się w Kalifornii i poślubił hiszpańską dziedziczkęziemskich włości. Larry także był bohaterem wojennym, ale nie lubi o tym mówić. W naszymbłyskawicznie powstałym społeczeństwie czyni to z niego niemal arystokratę. — Wsłuchałsię w brzmienie ostatniego zdania, jak gdyby wypowiadał je nie po raz pierwszy.— A pani Chalmers?— Nikt nie nazwałby Irene arystokratką. Ale to diablo piękna kobieta! — dorzucił znieoczekiwanymżarem.— Czyli ma wszystko to, co kobieta mieć powinna.— Wciąż jednak nie wyjaśnił mi pan, na czym polega ich kłopot.— Po części dlatego,żei dla mnie sprawa nie jest całkiem jasna. — Truttwell wziął z biurkaarkuszżółtegopapieru kancelaryjnego i zmarszczył brwi, wczytując się w bazgroły na kartce.— Mam nadzieję,żez kimś obcym będą rozmawiać swobodniej. Irene przedstawiła misytuację w ten sposób,żekiedy wyjechali na długi weekend do Palm Springs, ktoś włamał siędo ich domu. Dziwne to było włamanie. Według niej zabrano tylko jedną wartościową rzecz...starą złotą szkatułkę, którą trzymali w sejfie w gabinecie. Widziałem ten sejf, sędziaChalmers kazał go zamontować jeszcze w latach dwudziestych, i nie ulega wątpliwości,żetrudno byłoby się do niego dobrać.— Czy państwo Chalmers zawiadomili policję?— Nie, i nie mają takiego zamiaru.— Czy zatrudniają służbę?— Mają hiszpańskiego służącego, który mieszka osobno. Ale on pracuje u nich od ponaddwudziestu lat. Poza tym to właśnie on ich zawiózł do Palm Springs. — Zamilkł i pokręciłsiwą głową. — A jednak wygląda to na robotę kogoś z kręgu domowników, nie sądzi pan?— Podejrzewa pan tego służącego?Wolałbym nie zdradzać panu, kogo czy co podejrzewam. Lepiej się będzie panu pracowało,jeżeli nie będzie pan do nikogo z góry uprzedzony. O ile znam Irene i Larry'ego, są to ludzieniezwykle skryci i nie będę udawał,żerozumiem ich stylżycia.— Czy mają dzieci?— Jednego syna, Nicholasa — odparł bezbarwnym tonem.— Ile ma lat?— Dwadzieścia trzy albo cztery. W tym miesiącu kończy studia na uniwersytecie.— W styczniu?4— Tak. Nick na pierwszym roku opuścił jeden semestr. Bez słowa porzucił studia i na kilkamiesięcy jakby zapadł się pod ziemię.— A czy teraz sprawia rodzicom kłopoty?— Moim zdaniem to za mocno powiedziane.— Czy możliwe,żeto on dokonał włamania? Truttwell nie kwapił się z odpowiedzią. Sądzącpo tym, jakzmieniał się wyraz jego oczu, rozważał w duchu rozmaite warianty odpowiedzi, nie wiedząc,czy wejść w rolę prokuratora, czy obrońcy.— Nick byłby do tego zdolny — oświadczył w końcu. — Tyleżeon nie miał powodu kraśćmatce złotej szkatułki.— Mnie przychodzi do głowy nawet kilka powodów. Czy interesuje się kobietami?— Owszem — odparł prawnik sztywno. — Tak się składa,żejest zaręczony z moją córką,Betty.— Przepraszam.— Nie ma za co. Skąd mógł pan wiedzieć? Proszę jednak uważać, co pan mówi Chalmersom.Przywykli do spokojnegożycia,a ta nieszczęsna historia bardzo ich zdenerwowała. Swójdrogocenny dom traktują z takim namaszczeniem,żewłamanie odebrali jak profanacjęświątyni.Gwałtownie zmiąłżółtąkartkę i cisnął ją do kosza naśmieci.Ów niecierpliwy gest budziłpodejrzenie,żeTruttwell chętnie by się uwolnił od Chalmersów i ich problemów, w tymtakże od synalka.ROZDZIAŁ 2Pacific Street, niczym czyściec, pięła się stromo od biednej dolnej części miasta dopołożonych na wzgórzu pięknych starych rezydencji. Dom Chalmersów, utrzymany w stylu nito kalifornijskim, ni to hiszpańskiej hacjendy, miał pewnie z pięćdziesiąt albo i sześćdziesiątlat, a mimo to w porannym słońcu jegościanylśniły nieskazitelną bielą.Przeszedłem przez otoczony murem dziedziniec i zastukałem do osadzonych wżelaznejfutrynie drzwi. Otworzył mi ubrany w ciemny strój służący, którego twarz idealniekomponowałaby się z wnętrzami hiszpańskiego klasztoru, zapytał mnie o nazwisko i kazał mizaczekać w holu. Było to olbrzymie, wysokie na dwa piętra pomieszczenie, w którymnajpierw poczułem się malutki, a potem, jakby na przekór otoczeniu, duży i pewny siebie.Miałem stamtąd widok na wielką białą pieczarę salonu. Naścianachwisiały jaskrawenowoczesne obrazy. Wejścia broniła wysoka do ramion czarna brama z kutegożelaza,przezco poczułem się tam jak w muzeum.Wrażenie to w pewnym stopniu rozproszyła ciemnowłosa kobieta, która wyszła mi napowitanie z ogrodu. Niosła sekator i jasnoczerwoną różę odmiany ole. Sekator odłożyła wholu na stół, lecz zatrzymała kwiat, idealnie pasujący odcieniem do barwy jej ust. W jejpromiennym uśmiechu wyczuwało się niepokój.— Nie wiem czemu, spodziewałam się,żebędzie pan starszy.— Nie wyglądam na swoje lata.— Ale ja prosiłam Johna Truttwella,żebysprowadził mi szefa agencji.— Moja agencja jest jednoosobowa. Czasem dobieram sobie innych detektywów, jeślizachodzi taka potrzeba.Zmarszczyła brwi.— Wygląda mi to na jakiś szemrany interes. Agencja Pinkertona to zupełnie co innego.— Nie prowadzę wielkiej firmy, jeżeli o to pani chodzi.5 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tlumiki.pev.pl