Pożegnanie z Marią…, Dokumenty historyczne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tadeusz Borowski
„Pożegnanie z Marią”
I
Za stołem, za telefonem, za sześcianem biurowych ksiąg — okno i drzwi. We drzwiach dwie tale szklane,
czarne, lśniące od nocy. I jeszcze niebo, tło okna okryte opuchłymi chmurami, które wiatr spycha w dół szyby,
ku północy, poza mury spalonego domu.
Spalony dom czernieje po drugiej stronie ulicy, na wprost furtki w ochronnej siatce zakończonej srebrzystym
drutem kolczastym, po którym jak dźwięk po strunie ślizga się ioletowy odblask migocącej latarni ulicznej.
Na tle burzliwego nieba, na prawo od domu, omotane mlecznymi kłębami przelotnego dymu lokomotyw,
patetycznie rysuje się bezlistne drzewo, nieruchome w wichrze. Naładowane towarowe wagony mijają je i z
łoskotem ciągną na front.
Maria podniosła głowę znad książki. Smuga cienia leżała na jej czole i oczach i spływała wzdłuż policzka
jak przejrzysty szal. Położyła ręce na grzybku stojącym wśród pustych butelek, talerzy z nie dojedzoną sałatą,
brzuchatych, karmazynowych kieliszków o granatowych podstawkach. Ostre światło, które załamywało się w
granicy przedmiotów, wsiąkało jak w dywan w niebieski dym zalegający pokój, odpryskiwało od kruchych,
łamliwych krawędzi szkieł i migotało we wnętrzu kieliszków jak złoty liść na wietrze — nabiegło struną w
jej dłonie, a one rozświetloną, różową kopułą zamknęły się szczelnie nad nim i tylko bardziej różowe linie
między palcami pulsowały prawie niedostrzegalnie. Przyćmiony pokoik napełnił się poufnym mrokiem,
zbiegł się ku dłoniom i zmalał jak muszla.
— Patrz, nie ma granicy między światłem i cieniem — szepnęła Maria. — Cień jak przypływ podpełza do
nóg, otacza nas i zacieśnia świat tylko do nas: jesteśmy ty i ja.
Pochyliłem się ku jej wargom, ku drobnym spękaniom ukrytym w ich kącikach.
— Pulsujesz poezją jak drzewo sokiem — powiedziałem żartobliwie, otrząsając głowę z natrętnego,
pijackiego szumu. — Uważaj, żeby świat ciebie nie zranił toporem.
Maria rozchyliła wargi. Między zębami drżał leciutko ciemny koniuszek języka: uśmiechała się. Kiedy
mocniej zacisnęła palce wokół grzybka, błysk leżący na dnie jej oczu zmatowiał i zgasł.
— Poezja! Dla mnie to rzecz tak niepojęta jak słyszenie kształtu albo dotyk dźwięku. — Odchyliła się w
zadumie na poręcz kozetki. W półcieniu czerwony obcisły sweter nabrał purpurowej soczystości i tylko na
grzbietach fałd, gdzie ślizgało się światło, lśnił karminową, puszystą barwą. — Ale tylko poezja umie wiernie
pokazać człowieka. Myślę: pełnego człowieka.
Zabębniłem palcami o szkło kieliszka. Odezwał się kruchym, nietrwałym dźwiękiem.
— Nie wiem, Mario, — rzekłem, wzruszywszy z powątpiewaniem ramionami. — Sądzę iz miarą poezji,
a może i religii, jest miłość, człowieka do człowieka, którą one budzą. A to jest najbardziej obiektywnym
sprawdzianem rzeczy.
—Miłość, oczywiście, że miłość! — powiedziała, mrużąc oczy, Maria.
Za oknem, za spalonym domem, na szerokiej, przedzielonej skwerem ulicy jeździły ze zgrzytem tramwaje.
Elektryczne błyski rozświetlały iolet nieba, jak odpryski z sinego pożaru magnezji przebijały się przez mrok,
oblewały księżycowym światłem dom, ulicę i bramę, ocierając się o czarne szyby okienne, spływały po nich
i bezszelestnie gasły. Chwilę po nich gasł również wysoki, cienki śpiew tramwajowych szyn.
Za drzwiami, w drugim pokoiku, puszczono znowu patefon. Zdławiona, jakby grana na grzebieniu melodia
zacierała się w natarczywym szuraniu tańczących nóg i gardłowych śmiechach dziewczęcych.
— Jak widzisz, Mario, oprócz nas jest jeszcze inny świat — roześmiałem się i wstałem z kozetki. — To,
widzisz, jest tak. Gdyby można było rozumieć cały świat, czuć cały świat, widzieć cały świat, tak jak się
rozumie swoje myśli, czuje się swój głód, widzi się okno, bramę za oknem i chmury nad bramą, gdyby
można było widzieć wszystko jednocześnie i ostatecznie, wtedy — powiedziałem z namysłem, okrążywszy
kozetkę i stanąwszy pod rozgrzanym piecem między Marią a majolikowymi kalami i workiem z kartolami
zakupionymi w jesieni na zimę — wtedy miłość byłaby nie tylko miarą, ale i ostateczną instancją wszystkich
rzeczy. Niestety, zdani jesteśmy na metodę prób, na samotne, zwodnicze przeżycie. Jakże to niepełna, jakże
1
fałszywa miara rzeczy!
Drzwi od pokoiku z patefonem otworzyły się. Chwiejąc się w takt melodii, wszedł Tomasz oparty o ramię
żony. Jej lekko ciężarny, a od wielu miesięcy stateczny brzuch cieszył się nieustającym zainteresowaniem
przyjaciół. Tomasz podszedł do stołu i chwiał się nad nim rozrosłym, pękatym, masywnym jak u wołu łbem.
— Źle się starasz, bo wódki nie ma — rzekł z miękkim wyrzutem, starannie zlustrowawszy naczynia, i
odpłynął, popychany przez żonę, w kierunku drzwi. Patrzył w nią tępym wzrokiem jak w obraz. Mówiło
się, że to zawodowo, gdyż handlował fałszywymi Corotami, Noakowskimi i Pankiewiczarni. Poza tym był
redaktorem syn-dykalistycznego’ dwutygodnika i uważał się za radykalnego lewicowca. Wyszli na skrzypiący
śnieg. Kłęby mroźnej pary przewinęły się po podłodze jak włochate motki białej bawełny.
W ślad za Tomaszem do kantoru majestatycznie wtoczyły się j taneczne pary, pokręciły się sennie koło
stołu, majolik i kartoli, starannie omijając zacieki pod oknem, i zostawiwszy czerwone Ślady od świeżo
pastowanej posadzki, wróciły tam, skąd wyszły. Maria poderwała się od stołu, poprawiła automatycznym
ruchem włosy i powiedziała:
— Muszę już iść, Tadeusz. Kierownik prosił, żeby zaczynać wcześniej.
— Masz jeszcze dobrą godzinę czasu — odrzekłem.
Okrągły zegar irmowy o pogiętej blaszanej tarczy tykał miarowo, zawieszony na długim sznurku między
na wpół rozwiniętym plakatem, rysunkiem urojonego widnokręgu a węglową kompozycją przedstawiającą
dziurkę od klucza, przez którą widać fragment kubistycznej sypialni.
— Wezmę Szekspira, postaram się zrobić w nocy Hamleta na wtorkowy komplet.
Przeszedłszy do drugiego pokoju, kucnęła przy książkach. Półka zbita była prymitywnie z nie heblowanych
desek. Deski uginały się pod ciężarem książek. W powietrzu leżały błękitne i białe pasma dymu oraz unosił
się ciężki zapach wódki zmieszany z odorem ludzkiego potu i wapienną wonią wilgotnych, gnijących ścian.
Chwiały się na nich, jak bielizna na wietrze, jaskrawo malowane kartony i jak morskie dno przeświecały
się kolorowymi liniami meduz i korali poprzez błękitny opar. W czarnym oknie, odgrodzony szybą od
nocy, zaplątany w cienką koronkę iranki wyszachrowa-nej za psie pieniądze od złodziejki kolejowej,
smętny, zapijaczony skrzypek (który uważał siebie za impotenta) na próżno usiłował jękiem instrumentu
zagłuszyć charczenie patefonu. Zgarbiony jak pod workiem cementu, wydobywał ze skrzypiec z ponurą
zaciętością jeden tylko pasaż. Od dwóch godzin ćwiczył się do niedzielnego koncertu poetycko-muzycznego.
Występował wtedy umyty, w wizytowym garniturze w paski, miał twarz melancholijną i oczy senne, jakby
czytał z powietrza nuty.
Na stole, na obrusie w czerwone kwiaty, wyszachrowanym od złodziejki kolejowej, między kieliszkami,
książkami i nadgryzionymi kanapkami, leżały gołe i brudne nogi Apoloniusza. Apoloniusz huśtał się na
krzesełku i odwracając się do drewnianego, pomalowanego wapnem przed pluskwami tapczana, na którym,
jak duszące się ryby na piasku, leżeli półpijani ludzie, donośnym głosem mówił:
— Czy Chrystus byłby dobrym żołnierzem? Nie, raczej dezerterem. Przynajmniej pierwsi chrześcijanie
uciekali z armii. Nie chcieli się sprzeciwiać złu.
— Ja się sprzeciwiam złu — rzekł leniwie Piotr. Leżał rozwalony między dwiema rozmamłanymi
dziewczynami i gmerał rękoma w ich fryzurach. — Zdejm nogi ze stołu albo je umyj.
— Umyj nogi, Polek — rzekła dziewczyna spod ściany. Miała grube, rozlane uda i czerwone, mięsiste
wargi.
— Ale! chcielibyście. Uważacie, był taki szczep Wandalów, bardzo tchórzliwy — ciągnął Apoloniusz,
zesunąwszy piętą talerze na kupę — wszyscy ich tłukli i z Danii czy z Węgier wygnali do Hiszpanii. Tam
Wandale wsiedli na okręty, pojechali do Afryki i doszli piechotą pod Kartaginę, gdzie biskupem był św.
Augustyn, ten od św. Moniki.
— A wtedy święty wyjechał na ośle i nawrócił Wandalów — powiedział spod pieca młodzieniec, pyknąwszy
z fajki. Wydymał pulchne, różowe policzki, pokryte złocistym puszkiem jak owoc brzoskwini. Pod oczyma
miał wielkie sińce. Pianista, dłuższy czas żył z pianistką o uroczych dołkach w buzi i drapieżnym, namiętnym
spojrzeniu. Latem ochrzciliśmy go (bo był wyznania narodowego) przy zapalonych świecach, wiechciach
kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę, a zaraz
po chrzcie na najruchliwym punkcie Grójeckiej wymigiwaliśmy się od łapanki ulicznej. Pożeniliśmy ich
nierychło, bo dopiero późną zimą. Rodzice odmawiali błogosławieństwa ze względu na mezalians. Wprawdzie
ustąpili i użyczyli muzykom pokoju do spania i fortepianu do ćwiczeń oraz kuchni do produkcji bimbru, ale nie
zechcieli zaprosić na wesele przyjaciół, więc przyjaciele weselisko urządzili sami. Panna młoda w sztywnej
2
niebieskiej sukni siedziała w fotelu nieruchomo, jakby połknęła kij. Była senna, zmęczona i pijana.
— Miło tu u was, bardzo miło, wiesz? — Żydóweczka, która uciekła z getta i tej nocy nie miała gdzie
spać, uklękła koło Marii przy książkach i objęła ją ramieniem. — To dziwne, tak dawno nie miałam w ręku
szczoteczki do zębów, kanapki, iliżanki z herbatą, książki. Wiecie, to trudno nawet określić. I wciąż to
uczucie, że trzeba odejść. Ja się panicznie boję!
Maria pogłaskała ją, milcząc, po ptasiej głowie ozdobionej lśniącymi falami przylizanych włosów.
— Przecież pani była pieśniarką? Chyba niczego pani nie brakowało. — Miała na sobie żółtą sukienkę w
chryzantemy, z wyzywającym dekoltem. Zza niego wychylała się zalotnie kremowa koronka koszulki. Na
długim łańcuszku kołysał się między piersiami złoty
krzyżyk.
— Brakowało? Nie, nie brakowało — odrzekła z błyskiem zdziwienia w załzawionych, krowich
oczach. Miała szerokie, rozłożyste biodra, dobre do rodzenia. — Niech pan zrozumie, z artystkami nawet
Niemcy inaczej... — urwała i zamyśliła się, patrząc tępo w książki. — Platon, Tomasz z Akwinu, Montaigne
— dotykała polakierowanym na purpurowo paznokciem obszarpanych grzbietów kupionych na wózkach i
wykradzionych z antykwariatu książek.
— Tylko żeby pan widział to, co ja widziałam za murami...
— Augustyn napisał sześćdziesiąt trzy książki! Kiedy Wandalowie obiegli Kartaginę, robił właśnie korektę
i przy niej umarł! — rzekł maniacko Apoloniusz. — Po Wandalach nie zostało nic, a Augustyna dzisiaj
czytają. Ergo — wzniósł dłoń z rozczapierzonymi palcami ku suitowi — wojna minie, a poezja zostanie, a
wraz z nią zostaną moje winiety!
Pod suitem suszyły się na sznurkach okładki tomiku poetyckiego. Ciągnęło od nich farbą drukarską.
Światło przebijało się przez czarne i czerwone płaszczyzny pakowego papieru i plątało się wśród kartek jak w
gąszczu leśnym. Okładki szeleściły jak suche liście.
Żydóweczka podeszła do patefonu i zmieniła płytę.
— A ja myślę, że po aryjskiej stronie też będzie getto — powiedziała, patrząc z ukosa na Marię. — Tylko
nie będzie z niego wyjścia. — Odpłynęła w tańcu, zabrana przez Piotra.
— Ona jest zdenerwowana — rzekła cicho Maria. — Jej rodzina została za murami.
Igła traiła na pęknięcie w płycie i zawodziła monotonnie. We drzwiach stanął zarumieniony Tomasz. Jego
żona poprawiła sukienkę na lekko wypukłym brzuchu.
— „Jeszcze tylko kilka ciężkich chmur nie porozpychanych nozdrzem konia” — zadeklamował i
wskazawszy ręką za okno, na bramę, krzyknął z uczuciem: — Koń, koń!
W kręgu złotawego światła znad drzwi śnieg oślepiająco biały i gładki leżał jak talerz na popielatym obrusie,
dalej, w cieniu, szarzał i siniał, jakby odbijał niebo, aż dopiero przy furtce mienił się w blasku lampy ulicznej.
Załadowana jak wóz z sianem platforma stała w ciemności, nieruchoma jak góra. Czerwona latarnia kołysała
się pod kołami, kładąc na śnieg rozchwiane cienie, oświetlając nogi i podbrzusze konia, który wydawał się
wyższy i tęższy niż zazwyczaj. Szły od niego kłęby pary, jakby oddychał skórą. Zwiesił łeb, był zmęczony.
Furman stał obok wozu i cierpliwie czekał, zabijając rękoma o pierś. Kiedy odciągnęliśmy z Tomaszem
skrzydła bramy, sięgnął bez pośpiechu po bat, machnął lejcami i cmoknął. Koń poderwał łeb, szarpnął się
całym ciałem na boki, ale wóz nie ruszył. Przednie koła utkwiły w rynsztoku.
— Za pysk cholerę i do tyłu — rzekłem ze znawstwem. — Zaraz podłożę deskę do rynsztoka.
— K’sobie — krzyknął furman napierając na dyszel. Żandarm w niebieskim płaszczu, pilnujący sąsiedniego
budynku
byłej szkoły miejskiej, napakowanej jak więzienie „ochotnikami” przeznaczonymi na roboty do Prus,
bijąc tępo podkutymi butami o kamienie chodnika, nadszedł od strony latarni. Przez pierś miał przewieszony
relektor na rzemieniach. Podkręcił kontakt i uprzejmie zaświecił.
— Za dużo klamotów naładowane — rzekł rzeczowo. Spod okapu hełmu, z głębokiego cienia, oczy jego
błyszczały nad strugą światła ostro jak wilcze ślepia. Co dzień rano przychodził do kantoru telefonować po
zmianę warty i nieodmiennie meldował, że nic ważnego w ciągu nocy nie zaszło.
K.oń chrapnął, osadził się na tylnych nogach, naparł ciałem do tyłu i platforma dźwignęła się po kocich
łbach. Teraz koń pociągnął ku przodowi. Wóz naładowany po wierzch jak krypa walizami, tłomo-kami,
betami, meblami i brzęczącymi naczyniami z aluminium, chwiejąc się, wjechał po deskach na podwórze.
Żandarm zgasił relektor, poprawił na sobie pasy i miarowym krokiem oddalił się w stronę szkoły. Zwykle ją
3
mijał, dochodził do małego kościółka księży pallotynów (częściowo spalonego we wrześniu i odnawianego
pieczołowicie a nieustannie w ciągu całego sezonu materiałami z naszej irmy), skręcał pod gnijącym murem
schroniska dla bezrobotnych, mieszczącego się w pofabrycznych halach tuż przy torze kolejowym. Był to
ruchliwy port przeładunkowy, tędy bowiem płynęły belami i pojedynczo koce, kupony materiałów, ciepłe
ubrania, skarpety, konserwy, serwisy, iranki, obrusy i ręczniki oraz wszelkie inne dobro kradzione z pociągów
towarowych idących na front, a także kupowane od obsługi wagonów sanitarnych, które, wracając z frontu z
zegarkami, jedzeniem, rannymi, bielizną i częściami do maszyn, meblami i zbożem, zatrzymywały się często
na dworcu jak przy molu portowym.
Furman trzasnął jeszcze raz dla fantazji batem, cofnął konia i podjechał tyłem pod drewnianą szopę. Koń
robił bokami i dymił parą. Odprzężony z szorstką czułością przez woźnicę, postał chwilę w dyszlach, jakby
znużony ponad siły, wreszcie, podgoniony ostro, ruszył wolno pod kran i wetknął pysk w kubeł. Wypiwszy do
dna nadsiorbnął wody z drugiego i włócząc za sobą uprząż, poszedł w stronę otwartych drzwi stajni.
— Sporo przywiozłeś, Olek — rzekłem, rozejrzawszy się w zasobach platformy.
— Wszystko kazała zabrać — rzekł woźnica. — Patrz pan, załadowałem nawet taborety z kuchni i półki z
łazienki. Stara stała nade mną jak kat nad dobrą duszą.
— Nie bała się tak w biały dzień?
— Pozwolenie dla niej dostał zięć od swego kolegi — rzekł Olek.
Twarz miał kościstą, wychudłą, ściągniętą mrozem. Zrzucił czapkę.-Sztywne od wapna włosy rozmierzwiły
mu się nad czołem.
— A córka?
— Została z mężem. Kłóciła się ze starą, że musi zostać jeszcze dzień. — Popluł w żylaste, wykrzywione
dłonie, zżarte od cementu, wapna i gipsu. — Ano, będziem zdejmować. — Wlazł na wóz, rozplatał sznury
i począł podawać jedno po drugim krzesełka, wazony, poduszki, kosze z bielizną, pudła staroświeckie,
osznurowa-ne książki.
Chwytaliśmy je z Tomaszem i na cztery ręce wnosiliśmy do zatęchłej, ciemnej szopy, układając towar
na betonie między workami z na wpół skamieniałym cementem, stosem cuchnącej smołą czarnej papy a
kupą suchego wapna przeznaczonego na detaliczną sprzedaż chłopom. Wapno cienkim pyłem unosiło się w
powietrzu i gryzło nieznośnie nozdrza. Tomasz sapał spazmatycznie. Był chory na serce.
— Powiedz pan, po co ją kierownik wziął do siebie? — zapytał woźnica, skończywszy ładunek.
— Zrobiła go człowiekiem, to się jej wywdzięcza. — Zasunąłem drzwi szopy i zamknąłem je na kłódkę.
— Wdzięczność jest rzeczą piękną — rzekł Tomasz. Oddychał miarowo, wciągając głęboko powietrze.
Chwycił w garście śnieg i mył nim dłonie. Wytarł je o spodnie.
— Taa... narobiłem się dzisiaj — powiedział furman, złażąc z platformy. Nie mógł się swobodnie ruszać w
twardym kożuchu, pokrytym skorupą wapna, smoły i dziegciu. Oparł się o wóz, z ulgą pociągał nosem i otarł
ręką czoło. — Panie Tadku, panie Tadku, co ja tam widziałem, tobyś pan nie uwierzył. Dzieciaki, kobity...
Chociaż i żydowskie, ale wiesz pani..
— Ale pan jakoś wyjechałeś szczęśliwie?
— Inżynier nas widział po drodze. Będzie co z tego?
— Ale — rzekłem lekceważąco — co nam te ciapciaki mogą zrobić? Jak kierownik chce kupić ilię, to
muszą z nim dobrze, nie?
Pojedziesz z rana kursem. Metr wapna na lewo. Wrócisz przeć siódmą.
— Ano, trzeba rano z dołu wyrzucić. Konia oporządzę. — Po-wlókł się w ślad za zwierzęciem do stajni.
Przechodząc koło kantoruj uchylił czapki.
W złotym kręgu światła jak w aureoli, otoczona jak dłońmi siną nocą połyskującą pierścieniem gwiazd,
stała Maria. Przymknęła sobą drzwi od muzyki i ludzi i wyczekująco patrzyła w mrok. Otrzepałem ręce z
kurzu.
— A jak jutro z rozlewaniem i rozwiezieniem? — Ująłem ją poc ramię i po chrupiącym czerstwym śniegu
poprowadziłem wydeptaną ścieżką do furtki. — Może poczekasz do południa? Rozwieziemj razem.
Staliśmy w otwartej furtce. Po pustej ulicy, otwartej migocącym światłem latarni, tępym krokiem
spacerował żandarm w niebieskir płaszczu, pilnujący szkoły. Nad ulicą, nad światłem latarni, nad stromym
dachem wtulonej w mur szopy szedł z szumem wiatr, niósł dym pociągów, gnały pierzaste obłoki, a nad
wiatrem i chmuramij drżało niebo głębokie jak dno ciemnego potoku. Księżyc prze-świty wał przez chmury
jak złoty szmat piasku.
4
Maria uśmiechnęła się czule.
— Wiesz dobrze, że sama rozwiozę — rzekła z wyrzutem, podając mi usta do pocałunku. Wielki czarny
kapelusz ocieniał jej twarz jaki skrzydłem. Była o pół głowy wyższa ode mnie. Nie lubiłem przy obcych jej
pocałunków.
— Widzisz, solipsysto’ poetycki, co może miłość — rzekł pogod-nie Tomasz. — Bo miłość to poświęcenie.
Mówię z głębi doświadcze-nia, bom wiele miał kochanek.
Zmierzch, który zaciera rysy człowieka, nadał mu bryłowatość i ciężar, jakby Tomasz był ociosanym z
grubsza kamieniem.
Pieprzyk pod lewym okiem czerniał iluternie na monumentalnej, iakby kutej z szarego piaskowca twarzy.
— Oczywiście, że miłość — parsknęła beztroskim śmiechem Mariami dygnąwszy nam dystyngowanie,
odeszła ulicą wzdłuż siatki, naprzeciw chmurom, które wiatr gnał nad naszymi głowami. Minęła sklep
paskarza, gdzie nabywałem chleb i kaszankę na śniadanie, a chłop swoje dzieci zamknięte w szkole. Znikła za
rogiem, nie obejrzawszy się. Patrzyłem za nią jeszcze chwilę, jakby tropiąc w powietrzu jej ślad.
— (Miłość, oczywiście, że miłość!— powiedziałem, uśmiechając się do Tomasza.
— Daj furmanowi wódki, jeżeli masz gdzie pod łóżkiem — rzekł Tomasz. — Chodź, trzeba zbratać się z
ludem.
II
Nocą spadło trochę śniegu. Zanim otworzyłem oicjalnie bramę na znak rozpoczęcia dnia handlu,
wyprawiwszy pijanych gości i sprzątnąwszy pokój, furman, który wstał przed świtem, zdążył wyrzucić
wapno z dołu i zawieźć na budowę, a wróciwszy z kursu, wyprząc konia i usunąć z placu ślady kół. Tak
wczesnym rankiem na dworze było jeszcze sinawo, a na ulicy — pusto. Z torów kolejowych dochodził
grzechot pociągów. Patrolujący żandarm poszarzał i zmalał w odpływającym mroku, który go zostawił
na wybrzeżu wyludnionej ulicy jak zapomniany wodorost. W oknach byłej szkoły zaczynały pojawiać się
głowy uwięzionych ludzi. W paskarskim sklepiku, przy składzie, grzali się przy rozżarzonym piecyku dwaj
granatowi policjanci. Mrugający po pijacku czerwonymi oczyma sklepikarz rozkładał drżącymi rękoma na
ladzie za szkłem ser, kaszę i chleb. Chłopka wyciągnęła z koszyka pęta kiełbasy, które znikały Pod ladą w
podwójnej ścianie. Przez zamarznięte szyby sączył się szary świt. Po zardzewiałych kratach spływały brudne
krople, monotonnie spadały na parapet i ciurkiem lały się na podłogę. Latem, jesienią, zimą i wiosną uliczka
— ślepa, wybrukowana kocimi łbami, śmierdząca zgnilizną otwartych rynsztoków, uliczka zagubiona między
grząskim jak przegniły trup polem a szeregier zmurszałych, parterowych domków mieszczących pralnię,
fryzjera, mydlarnię, parę sklepików spożywczych i obskurny bar — dzień w dzień pęczniała” wzbierającym,
rozfalowanym tłumem, który podpływał pod betonowe mury szkoły, wyciągał twarze ku nowoczesnym
oknom, ku pokrytemu czerwoną karpiówką dachowi, podnosił głowy, wymachiwał rękoma i krzyczał. Z
otwartych okier szkoły wołano i dawano białymi dłońmi znaki jak z odbijającego od brzegu okrętu. Ujęty
jak w groble w dwa szeregi policjantów tłum odpływał korytem ulicy, odchodził aż do placu leżącego u jej
wylotu, skąd otwierała się miła oczom perspektywa na zapuszczone mielizny nad rzeką, porosłe kępkami
postrzępionej wikliny i pokryte z rzadka liszajami śniegu, na most nad leżącą na migotliwym nurcie mgłą,
na żółte, pastelowe domy miasta, roztapiające się w czystym, spokojnym, błękitnym niebie — kłębił się
rozpaczliwie na placu i znowu; powracał z krzykiem.
Paskarski sklepik był małą, zaciszną zatoką. Nad szklanką bimbru z buraków bratali się przy ladzie policjanci
z chłopami; i handlowali ludźmi ze szkoły. Nocą policjanci wysadzali przez okno szkoły towar, który albo
natychmiast znikał w zakamarkach ulicy, albo, kalecząc się nieludzko, przełaził przez druty kolczaste na
plac] naszej irmy budowlanej, gdzie wałęsał się aż do rana, gdyż kantor był oczywiście zamknięty. Zwykle
były to dziewczęta. Łaziły bezradnie po podwórzu, oglądając kupy piasku, zwały gliny, sześciany] cegieł,
trocinówek, szpaltówek, ramsayek, zachodziły do sąsieków z grysikiem, którego różne odcienie i wielkości
używane były na schody oraz nagrobki, i załatwiały się tam beztrosko. Obudziwszy się, wyrzucałem je bardzo
altruistycznie za bramę, a korzyści
procederu oprócz policjantów (i pewnie nieprzystępnego, obcego nłaskim, ludzkim sprawom żandarma)
ciągnął wyłącznie sąsiad, sklepikarz. Nie odczuwał jednak ani obowiązku, ani potrzeby wdzięczności. Dzień
w dzień wpadałem do niego po ćwiartkę razowego chleba, dziesięć deka kiszki i dwa deka masła. Z reguły
mi nie doważał, a cenę wydatnie zaokrąglał. Uśmiechał się wstydliwie, ale ręka drżała mu przy zgarnianiu
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • tlumiki.pev.pl